Sprzęt na Via Cracovia

Sprzęt na Via Cracovia

O sprzęcie, z którym wędrowałem przez 4 miesiące z Polski do Santiago de Compostela.

wtorek, 4 grudnia 2018

Podróże | seria Via Cracovia

Półtora miesiąca temu ukończyłem przedsięwzięcie, które można śmiało nazwać podróżą życia - samotną pieszą pielgrzymkę z Polski do Santiago de Compostela nazwaną Via Cracovia. Wymagała ona wielu przygotowań, które opisałem w artykule sprzed trzech tygodni zatytułowanym Jak przeszedłem z Krakowa do Santiago. Pominięty został tam tylko jeden aspekt - co ze sobą zabrać? Tematyka sprzętu jest tak rozległa i tak kluczowa dla powodzenia wypraw, że zdecydowałem się opisać ją zupełnie osobno. Jako dodatkowe uzupełnienie mogą być artykuły poświęcone sprzętowi z moich wcześniejszych wypraw: Sprzęt na Cape Wrath Trail oraz Sprzęt na Lofoty. Tymczasem pora wyciągnąć ekwipunek z szafy i przyjrzeć mu się bliżej. Zaczynamy!

Filozofia

Aby sprzęt dobrze nam służył, musimy wiedzieć, z czym będziemy mieć do czynienia w drodze. Na moich poprzednich wyprawach głównym przeciwnikiem były siły natury: deszcze, wiatr, chłód czy - zwłaszcza na norweskich Lofotach - stromizna górskich zboczy. Gdy podczas nocowania na skalistym zboczu góry uchodzącym wprost do morza mocniej dmuchnęło, musiałem być pewny, że namiot wytrzyma porywy wiatru i nie zostanie zwiany razem ze mną w środku w dół. Za tę pewność byłem gotów zapłacić większym ciężarem do niesienia. Via Cracovia wybitnie się pod tym względem różniła. Do pokonania była zagospodarowana i całkiem cywilizowana Europa, a mówiąc ściślej - jej bardziej płaska część. Główną przeszkodą była odległość, którą musiałem przejść (3682 km), niosąc wszystko na własnych plecach dzień w dzień przez kilka miesięcy. Większość szlaku jest oznakowana i - co było dla mnie zaskoczeniem - posiadała jakąś infrastrukturę noclegową dla pielgrzymów. Korzystanie z niej bardzo dobrze wpisywało się w mój cel wędrówki, jednak wciąż pozostawała ta mniejsza część, gdzie musiałem radzić sobie sam. Na dodatek musiałem przygotować się na największą różnorodność pogodową w historii, bowiem zaczynałem wędrówkę pod koniec kalendarzowej wiosny, a ukończyłem ją jesienią. W drodze spotkał mnie zarówno ekstremalny upał, jak i... przymrozek. Wynikło stąd kilka założeń, które sobie przyjąłem:

  • sprzęt musi być lekki, by nie obciążać niepotrzebnie pleców,
  • ważniejsza od wytrzymałości konstrukcyjnej jest trwałość - sprzęt będzie w ciągłym użyciu przez kilka miesięcy,
  • muszę mieć ze sobą kompletny sprzęt biwakowy,
  • w razie potrzeby mam możliwość dokupienia czegoś w drodze,
  • gdy dotrę do Hiszpanii posiadającej rozbudowaną infrastrukturę noclegową, mogę niepotrzebne rzeczy odesłać pocztą do Polski.

Przekonajmy się, jak to wyszło w praktyce.

Plecak

Do niesienia całego ekwipunku wybrałem plecak North Face Prophet 40, który użytkuję z powodzeniem już od czterech lat i sprawdziłem go na kilku wyprawach. Jest to bardziej plecak wspinaczkowy niż wyprawowy, dlatego nie ma tutaj bajerów w postaci dziesiątek kieszonek i schowków. Zamiast tego mamy jedną, gigantyczną komorę oraz górną klapę z kieszenią zamykaną zamkiem - łącznie 42 litry, w których trzeba zmieścić cały swój dobytek. Mała liczba kieszeni jest rekompensowana przez szereg miejsc, w których możemy do plecaka coś przymocować. Zapinane na klamry paski, uchwyty, do których możemy coś przymocować trokami... ogólnie jest tego dużo. Pojedyncza komora ma jednak zaletę, mianowicie daje bardzo dużą wolność co do tego, jak poukładać w środku rzeczy. Plecak wykonany jest z materiału Cordura, dzięki czemu przy stosunkowo niewielkiej wadze (1190 g) jest praktycznie nie do zarypania. Stelaż oraz paski są w mojej ocenie wygodne i umożliwiają dokładną regulację tak, aby dało się wszystko nieść wygodnie, bez szkody dla pleców. W razie potrzeby możemy dopchnąć go "pod korek" bez obawy o rozerwanie się. Plecak przystosowany jest także do korzystania z systemu nawadniania (jest otwór do wyprowadzenia rurki na zewnątrz), jeśli jednak nie chcemy z niego korzystać, butelkę z wodą musimy nieść w środku. Oznacza to, że za każdym razem gdy chcemy się napić, musimy się zatrzymać, zdjąć plecak i otworzyć go.

Jak spisał się na camino? Myślę, że bardzo dobrze - przede wszystkim nie nabawiłem się żadnej kontuzji pleców, ani nic takiego, a pojemność 42 litrów jest w zupełności wystarczająca, jak na nasze potrzeby. Namiot mocowałem zawsze na zewnątrz, natomiast pozostały ekwipunek po wrzuceniu do środka zajmował jakieś 2/3 jego objętości. Resztę przestrzeni mogłem przeznaczyć na wodę, transport jedzenia ze sklepu na miejsce postoju oraz na kosmetyki, czyli na rzeczy "zmienne". Zadowolony jestem także z jego wytrzymałości. Już na starcie miał on za sobą kilkadziesiąt dni spędzonych "w drodze". Po dołożeniu 119 dni na camino wciąż jest w dobrym stanie i jak najbardziej nadaje się do dalszego użytkowania. Jedyne zniszczenie to pęknięcie tkaniny przy ściągaczu głównej komory, które po prostu zaszyłem. Musimy jedynie pamiętać, że przy tak długim marszu dobrze jest dokładnie prać plecak od czasu do czasu, gdyż inaczej zacznie śmierdzieć od potu :).

I na koniec jeszcze jedna informacja: w ubiegłym roku wydawało się, że North Face wycofał się z dalszej produkcji tego modelu, jednak ostatnio zauważyłem, że znów jest on dostępny w sprzedaży!

Ilustracja
North Face Prophet z doczepionym namiotem i butami na polu pod Wrocławiem.

Namiot

Na poprzednich wyprawach korzystałem z jednoosobowego namiotu Fjord Nansen Tordis I, samonośnej konstrukcji o wadze 2 kg, która uchroniła mnie przed zdmuchnięciem ze skały do Atlantyku. Na camino poszedłem jednak z czymś zupełnie innym: namiotem TerraNova Laser Competition I. W przeciwieństwie do poprzednika, wymaga on już dobrego podłoża do zakotwiczenia kołków i jest ogólnie delikatniejszy, za to jego główną zaletą jest waga wynosząca zaledwie 1144 gramy! Dało to prawie kilogram oszczędności. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się też, że jego wnętrze jest też bardziej przestronne. Plecak i wszystkie sprzęty mogłem położyć sobie obok materaca, a nie za głową i miałem do nich bardzo łatwy dostęp. Namiot okazał się być bardzo dobrym wyborem, bowiem w cywilizowanej Europie nie brakuje kawałka trawy do rozbicia się, a i też warunki pogodowe nie stanowiły żadnego zagrożenia dla konstrukcji namiotu. Jeśli chodzi o deszcz, to oba namioty używają materiałów o identycznych parametrach wodoodporności.

Ilustracja
TerraNova Laser Competition I na campingu.

Materac i śpiwór

Od lat używam dmuchanego materaca ThermaRest ProLite Regular o wadze 460 gramów i jestem z niego zadowolony. Jak dotąd nie odnotował żadnych zniszczeń, przebić mimo rozbijania się na najdziwniejszym podłożu. Co najwyżej wypadałoby go trochę wyczyścić. Rozważałem przez chwilę zabranie zwykłej karimaty, ale po dokładnym sprawdzeniu okazało się, że oszczędność wagi jest niewielka i niewarta spadku komfortu. Zdecydowałem się jednak poszukać nowego śpiwora, bowiem dotychczasowy był kupiony z myślą o spędzaniu wakacji w zimnych krajach i na letnio-jesienną wędrówkę wybitnie się nie nadawał. Tak naprawdę nie istnieje coś takiego, jak "dobry śpiwór na lato", bowiem jest wtedy wystarczająco ciepło, że można spać bez przykrycia, w ostateczności zakładając skarpetki. Ważniejsza była jednak jesień, która miała nadejść później. Mój wybór padł ostatecznie na śpiwór polskiej firmy Cumulus o nazwie X-Lite 200, szyty na zamówienie z kilkoma modyfikacjami pode mnie:

  • zmniejszyłem (tak!) ilość puchu z 200 do 180 g,
  • wymieniłem domyślny materiał na Pertex QuantumPro o wodoodporności 1000 mm,
  • wymieniłem rodzaj puchu na hydrofobiczny,
  • zmieniłem kolor na inny :).

W wyniku tych zmian uzyskałem śpiwór ważący zaledwie 432 gramy, w którym można komfortowo spać nawet przy temperaturze 8 stopni. Nie spodziewałem się chłodniejszych nocy na camino, a gdyby nawet, zawsze można było założyć coś dodatkowego. Zmiany związane z wodoodpornością sprawiają, że śpiwór trudniej jest zamoczyć, a jeśli nawet się to już stanie, szybciej odzyskuje on swoje właściwości. Zgodnie z przewidywaniami, w środku lata śpiwór nie miał żadnego zastosowania, za to im później, tym częściej go wyciągałem. W Hiszpanii bardzo często trzeba było zostawić na noc otwarte okno, by się nie udusić za cenę szybkiego wychłodzenia pomieszczenia. Ja mogłem jednak spokojnie spać. Wodoodporna tkanina dawała trochę dziwne odczucie, gdy człowiek zaczynał się delikatnie pocić. Po prostu czuć było, że wilgoć nie ma za bardzo gdzie się podziać. Dla puchu było to bardzo dobre, ale dla poczucia komfortu już niekoniecznie. Jestem jednak zadowolony z tego zakupu.

Kuchnia polowa

Do gotowania podczas biwaku używałem zestawu JetBoil FlashLite, w którego skład wchodzi zintegrowany palnik, menażka, miska i podstawka. Razem z nim użytkowałem niewielki kartusz z gazem (230, a potem 100 g), zaś jadłem na aluminiowej misce McKinley przy pomocy zestawu sztućców turystycznych Primusa (łyżka, nóż, widelec). Innymi słowy jest to dokładnie taki sam system, jaki miałem podczas ubiegłorocznej wyprawy na Lofoty. W trakcie drogi musiałem kupić nową miskę, ponieważ starą przez przypadek zostawiłem w jednym z niemieckich schronisk. JetBoila używałem głównie do gotowania ryżu, który ubogacałem różnymi dodatkami, aczkolwiek zdarzyło mi się też po raz pierwszy w historii gotować w nim mięso. Wszystko z powodu kiepskiego palnika na kuchence w schronisku w Captieux.

Ilustracja
JetBoil FlashLite podczas przygotowywania obiadu.
Ilustracja
Obiad przygotowany w JetBoilu. Börln, Niemcy.

Odzież

Rozpiętość warunków pogodowych oraz ograniczone miejsce sprawiły, że wybór ubrań wymagał odrobiny geniuszu i pomysłowości. Udało mi się głównie dlatego, że miałem okazję już sprawdzić poszczególne części posiadanego wyposażenia turystycznego zarówno w zimnym klimacie, jak i podczas gorącego lata. Nie ustrzegłem się jednak kilku problemów. W skład bagażu weszły:

  • dwie pary podkoszulków Icebreaker z wełny Merino,
  • dwie pary spodni z odpinanymi nogawkami: Jack Wolfskin Canion Zip Off oraz jakiś model firmy McKinley,
  • trzy pary bokserek Icebreaker Anatomica,
  • trzy pary skarpet trekkingowych Bridgedale Woolfusion Trail,
  • polar Icebreaker Quantum L/S Zip Hood,
  • kurtka przeciwdeszczowa firmy Marmot,
  • buff,
  • kapelusz Columbia Bora Bora Sand,
  • getry Icebreaker,
  • stary i lekko już zniszczony podkoszulek Icebreakera służący jako piżama.

Bardzo szybko okazało się, że skarpety trekkingowe są zbyt grube, jak na lato. Dlatego od Wrocławia zacząłem kupować w zwykłych marketach tanie komplety cienkich skarpetek. Pojedyncza para wytrzymywała od kilku dni do tygodnia marszu, po czym szła do śmietnika. Zapewniała jednak ochronę przed kamykami i otarciami. Podkoszulki otrzymały swoje specjalizacje. Jeden z nich był czarny i już pierwsze dni na camino udowodniły mi, że zakładanie go do marszu to akt masochizmu - używałem go zatem podczas postojów, w drodze natomiast zawsze szedłem w niebieskim. Jego pogarszający się stan zmusił mnie jednak pod koniec wędrówki przez Francję do przesiadki na czarny oraz dokupienie nowego podkoszulka na postoje. Temperatury opadły już jednak na tyle, że nawet w słoneczne dni nie przeszkadzało to aż tak bardzo. W Hiszpanii pojawił się też drugi polar, kupiony w Decathlonie za 7 euro. Panuje tam zwyczaj otwierania wszystkich możliwych okien i drzwi nawet, kiedy jest +13 stopni. Ponieważ wtedy już regularnie zakładałem polar do marszu, po dotarciu był on mokry od potu i musiał się wysuszyć, czymś natomiast trzeba się było ochronić przed zimnem i zmarznięciem.

Jeśli chodzi o deszcz, to wyszedłem z założenia, że jeśli ma długo padać, to i tak przemoknę, więc nie ma co się silić na jakąś dużą wodoodporność - po kilkunastu minutach marszu i tak wyschnę. Dlatego na ulewy zakładałem jedynie przeciwdeszczową kurtkę i pokrowiec na plecak, a szedłem dalej w krótkich spodenkach i sandałach. Nie okazało się to dużym problemem, bowiem na całym trwającym 119 dni camino miałem... 8 deszczowych dni (i 80 dni słońca). Posiadany ubiór trochę nie dawał rady w dwa czy trzy mroźne poranki na Camino Primitivo, kiedy był przymrozek. Start był bardzo rześki i wiele bym wtedy dał za np. rękawiczki. Jednak stan ten trwał jakąś 1 do 2 godzin, potem temperatura szybko wzrastała i trzeba się było rozbierać.

Obuwie

Kiedy przyjdzie nam do głowy pomysł pójścia pieszo przez pół Europy, musimy wiedzieć o jednym: nie istnieje obuwie zdolne to przetrwać. Innymi słowy, albo bierzemy kilka par, albo dokupujemy nowe po drodze. Z uwagi na brak większych trudności technicznych postawiłem na sandały - najlepszy wg mnie rodzaj obuwia do bardzo długich marszów. Można ich używać niemal od razu bez konieczności "rozchodzenia", stopy mają świetną wentylację i trzeba się naprawdę postarać, by mieć jakieś odciski. A jeśli zaczynamy z jakimiś odciskami, to są one w stanie się wygoić w trakcie marszu. Warunek? Musimy mieć silne stawy, mięśnie i... kupić odpowiednie sandały. Okazało się niestety, że moja pierwsza para sandałów nie spełniała tego ostatniego warunku, gdyż nie był to model zaprojektowany z myślą o trekkingu. Przeszedłem w nich tylko jeden etap i to pozbawiło mnie ochoty na więcej. Wspomniane sandały firmy Ecco miały zbyt cienką i zbyt twardą podeszwę, przez co w dłuższym marszu po asfalcie zamieniały się w maszynkę do mięsa masakrującą stopę. Ze skutkami męczyłem się aż do Wrocławia, idąc z konieczności w butach biegowych i zbyt grubych skarpetach. Dopiero w stolicy Dolnego Śląska udało mi się kupić sensowne sandały, dzięki którym doprowadziłem stopy do ładu bez przerywania wędrówki. Poniżej zamieszczam tabelkę przedstawiającą wykorzystane obuwie.

Obuwie Miejsce zakupu Przebyty dystans Stan
buty biegowe Under Armour Charged Escape 2 Kraków 806 km podeszwa trochę zdarta, ale wciąż zdatne do użytku
sandały Ecco Utah Kraków 31 km ten konkretny model niezdatny do trekkingu, zostawiłem je we Wrocławiu
sandały Elbrus Wrocław, Martes Sport 1131 km rozpadły się pod koniec pierwszego dnia we Francji (etap do Saint-Hubert)
sandały Columbia Ventero Toul, InterSport 655 km stan bieżnika pozwalał na oko pokonać jeszcze jakieś 100-150 km, w Limoges zastąpiłem je innymi.
sandały Teva Hurricane Limoges 1081 km dotrwały do końca, wciąż zdatne do użytku

Sandały Columbia Ventero zakupiłem awaryjnie - od trzech dni musiałem z konieczności iść w butach biegowych i w Toul znajdował się ostatni sklep sportowy przez następne kilkaset kilometrów. Były o jeden numer za duże i aby dało się w nich iść, zamontowałem w nich żelowe wkładki do butów, które pozwoliły wszystko prawidłowo ustabilizować. Szło się w nich wygodnie, ale wyglądało to dość komicznie. Nie wytrzymały też zbyt długo. Już przed Limoges zacząłem obawiać się o stan bieżnika i ryzyko przetarcia, dlatego na pojedynczych etapach przerzucałem się na buty. Dotarłszy do miasta udało mi się znaleźć profesjonalny sklep ze sprzętem turystycznym i tam kupić sandały kultowej amerykańskiej firmy Teva. Po pokonaniu ponad tysiąca kilometrów bieżnik - w mojej ocenie - wciąż wystarczyłby na dalsze kilkaset kilometrów marszu. Niestety w Güemes zostały uszkodzone przez innego pielgrzyma, który próbując dostać się do prądu, odsunął moje łóżko (!) i zdarł nim kawałki wierzchniej warstwy. Po tygodniu marszu zaczęły się tam robić dziury i musiałem ratować się przyklejeniem od góry wkładki do butów. Wyglądało to jeszcze bardziej komicznie, ale dzięki temu sandały da się wciąż używać.

Elektronika i nawigacja

W drodze miałem ze sobą telefon, aparat, bank energii, opisywany już kiedyś na tym blogu odbiornik GPS Garmin 64s, pięć kompletów akumulatorków do tegoż oraz czytnik e-książek. Do tego odpowiednie kabelki i ładowarki. Mogłem dokumentować całą podróż, miałem łączność ze światem, mogłem sobie coś poczytać na postojach oraz wiedziałem, którędy iść. Telefon służył mi też do robienia kopii zapasowej wszystkich zdjęć oraz pisania relacji na blogu. Nie było to zbyt wygodne i schodziło z tym dłużej, niż na komputerze, ale dzięki temu pielgrzymkę w ogóle dało się śledzić. W przeciwieństwie do poprzednich wypraw, tym razem nie zabrałem ze sobą ani jednej papierowej mapy, bo i jak? Trasa była zwyczajnie zbyt długa, a mi szkoda było czasu na szukanie map po sklepach. Cała nawigacja opierała się na GPS-ie, do którego wgrałem specjalnie przygotowaną elektroniczną mapę:

  • przebieg trasy od Krakowa aż do Santiago skomponowany z pościąganych z sieci śladów GPS,
  • ważne miejsca w bezpośrednim otoczeniu drugi: noclegi, sklepy...
  • podkład z OpenStreetMap.org przycięty tylko do okolic wokół szlaku tak, aby zmieścił się w pamięci urządzenia.

Na jej stworzenie poświęciłem dobrych kilka dni pracy, które zeszły głównie na znajdowaniu i oznaczaniu wszystkich ważnych miejsc. Zacząłem od ściągnięcia różnych śladów GPS, które po kolei wgrywałem do Google Maps i kasowałem niepotrzebne mi elementy. Gdy miałem już wyznaczony przebieg, obejrzałem kilometr po kilometrze i skonfrontowałem z przewodnikami i stronami internetowymi. Tak naniosłem wszystkie sklepy, schroniska, campingi i hostele, które mogły mi się przydać. Gotową mapkę wyeksportowałem do formatu GPX i wgrałem do odbiornika przy pomocy aplikacji Garmin BaseCamp. Na końcu pozostało stworzenie mapy podkładowej z danych OpenStreetMap.org i jej konwersja do formatu rozumianego przez Garmina. W tym celu posłużyłem się stronką garmin.openstreetmap.nl. Możemy na niej wybrać interesujące nas kawałki świata i jednym kliknięciem wygenerować plik IMG gotowy do wgrania na urządzenie. Proces generowania trwa kilka minut - gdy się zakończy, dostajemy e-mail z odnośnikiem do ściągnięcia.

Drobnica

W plecaku miałem także trochę drobnych rzeczy. Oto ich lista:

  • kosmetyczka turystyczna - aby kosmetyki były w jednym miejscu,
  • troki (x2) - do mocowania namiotu do plecaka, mogły też robić za sznurki do suszenia prania,
  • notesik - do prowadzenia dziennika podróży,
  • długopis - do pisania w notesie i nie tylko,
  • obcinaczka do paznokci - wiadomo,
  • nóż turystyczny - do cięcia i krojenia,
  • nożyczki - do cięcia oraz zabawy we fryzjera,
  • łopatka turystyczna - brutalnie napiszę, że do zakopywania kupy, gdy w pobliżu nie było toalety,
  • czołówka,
  • pęseta,
  • woreczki śniadaniowe,
  • przeciwdeszczowy pokrowiec na plecak,
  • igła i nić - do zaszywania dziur i rozdarć w ubraniach i w plecaku,
  • torba na zakupy,
  • muszelka pielgrzyma,
  • paszporty pielgrzyma.

Bardzo polecam zabieranie na wyprawy igły oraz nici. To camino udowodniło mi, jak ważne potrafią być. Nie tylko byłem w stanie dzięki nim naprawiać swój sprzęt, ale jeszcze uratowałem pewnego Francuza, któremu pękł szew trzymający jeden z pasków naramiennych w plecaku. Miałem też ze sobą kije trekkingowe Black Diamond Alpine Cork, które swą "premierę" miały rok temu na Lofotach. Choć tu gór nie było i nie była potrzebna nie wiadomo jaka wytrzymałość, kije spełniły swoje zadanie tym bardziej, że nie były też ciężkie.

Efekt końcowy

Po camino mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że opłacało się dobrze przemyśleć kwestię sprzętu. Z obecnej perspektywy dokonałbym paru zmian w zabranej odzieży, lecz poza tym praktycznie wszystko się przydało i spełniło swoje zadanie. Jeszcze bardziej jestem zadowolony z uzyskanej masy całego ekwipunku:

  • plecak i jego zawartość - 8150 g (sam sprzęt, bez wody, kosmetyków i jedzenia),
  • pokrowiec na aparat - 1700 g

Po dodaniu wody, jedzenia i kosemtyków waga plecaka wahała się od 11 do 14 kilogramów w przypadkach ekstremalnych, gdy musiałem nieść ze sobą po kilka litrów picia. Jak na 4 miesiące wędrówki uważam to za znakomity wynik i elegancki balans między wagą, a możliwościami. Od Bilbao było jeszcze lżej - do Polski pojechał z powrotem namiot oraz kilka niepotrzebnych już sprzętów, co przełożyło się na odjęcie 1,7 kg z masy plecaka. Pojawił się polar, ale jesienią w Hiszpanii nie trzeba już mieć ze sobą dużo wody (0,5 l często w zupełności wystarcza) i w ten sposób bywały dni, że schodziłem z całkowitą masą plecaka poniżej 10 kilogramów.

Ilustracja
Jeszcze niezapakowany ekwipunek krótko przed wyruszeniem.

... i co z niego zostało?

Ano właśnie, czy sprzęt faktycznie wytrzymał 4 miesiące wędrówki? Odpowiedź brzmi: "tak, ale". W najgorszym stanie jest odzież. Dwa z trzech podkoszulków z wełny Merino nadają się już tylko do wyrzucenia. Spodnie firmy McKinley odbarwiły się od słońca, co wyraźnie widać, kiedy dopinam do nich nieużywane przez większość drogi długie nogawki. Tu i ówdzie musiałem coś połatać. Zgubiłem jedną ze skarpet trekkingowych podczas suszenia w marszu, podobnie jak i ręcznik. Ręcznik, który kupiłem w zamian, również zgubiłem :). Wszystko wymagało wyczyszczenia. Poniżej zamieszczam kilka zdjęć przedstawiających zniszczenia.

Ilustracja
Zniszczenia na podkoszulku Icebreakera spowodowane długotrwałym użytkowaniem.
Ilustracja
Tak wyglądały sandały "Elbrus" po przejściu 1100 km.

Podsumowanie

Każda kolejna wyprawa przypomina mi, jak ważny jest prawidłowy dobór sprzętu oraz możliwości, które on oferuje. Mam nadzieję, że artykuł ten będzie służył pomocą wszystkim podróżnikom marzącym o wędrówkach i kto wie? Może o własnym camino? Ja tymczasem zbliżam się już do końca tematów związanych z Via Cracovia. Przez ostatnich kilka miesięcy zdominowały one blog i myślę, że najwyższa pora, aby przywrócić mu jego oryginalny charakter. Dziękuję za towarzyszenie mi w tej wędrówce i do zobaczenia w przyszłości na kolejnych szlakach!

Tomasz Jędrzejewski

Programista Javy, lider techniczny. W wolnych chwilach podróżuje, realizując od kilku lat projekty długodystansowych wypraw pieszych.

ten wpis jest częścią serii

Via Cracovia

poprzedni wpis Jak przeszedłem z Krakowa do Santiago

Komentarze (5)

av

Kuba Kowal

Nawiązując do deszczu, latem jeszcze fajnie ale czy nie było za zimno w takich ubraniach, jak popadało jesienią?

av

Krzysiek

Fajnie że zebrałeś to wszystko razem. Gratuluję wyprawy i czekam na kolejne..

av

Mapy

Witam
Osobiście nie jestem zwolennikiem nawigacji elektronicznych itp.gps.
Zawsze korzystałem z papierowych "nośników".
Jakby Pan zaradził czy można kupić gotowa mapę całej drogi.
Może jakiś pomysł.

av

zyxist

Odpowiadając na pytania:

  1. deszcz - przy deszczowej aurze było ogólnie cieplej i mniejsze wahania temperatur. Rankiem 9-11 stopni, koło południa 13-15. To są całkiem komfortowe temperatury do marszu, testowałem już wędrówki w takim ubraniu i w takiej aurze np. w Szkocji czy na Lofotach.

  2. mapy - niestety nie ma papierowej mapy obejmującej cały szlak z Polski i nie wiem czy to by się w ogóle dało wydrukować w jakiś rozsądny sposób, by taka mapa cokolwiek pokazywała. Są za to książkowe przewodniki. Na chyba wszystkie szlaki w Niemczech i Francji da się znaleźć słynny żółty niemiecki przewodnik z serii OUTDOOR - ja korzystałem nawet z takiego na odcinku z Trewiru do Vezelay do wyszukiwania noclegów. Przewodnik posiada opisy (po niemiecku) i mapki, ale niezbyt szczegółowe. Słyszałem też o przewodniku na polską Via Regia, ale wydanym już dawno temu i mocno nieaktualnym. Na Via Lemovicensis we Francji można legalnie ściągnąć z sieci za darmo elektroniczny przewodnik po angielsku w formacie PDF. Posiada on bardzo dobre mapki poszczególnych odcinków z podkładem z OpenStreetMap. Linki do wspomnianych materiałów umieściłem w artykułach z serii Via Cracovia dot. konkretnych odcinków trasy.
av

Asia Dz/Bł

Zyx, widzę, że też zapadłeś na ciężką Caminozę!!!
W sumie, to mogłam się tego po Tobie spodziewać. ;)
Również planuję się wybrać z domu (obecnie Bielsko-Biała - ciut bliżej niż ze StW)...
Już niedługo...
A tymczasem z mojego ostatniego Camino Frances przygotowałam fotoksiążkę.
Jeśli masz ochotę rzucić okiem - udostępnię Ci link na mailu.
Tylko musisz odpisać oczywiście.;)

Pozdrawiam!!

Skomentuj

Od 3 do 40 znaków.

Wymagany, anonimizowany po zatwierdzeniu komentarza.

Odpowiedz na pytanie.

Edycja Podgląd

Od 10 do 8000 znaków.

Wszystkie komentarze są moderowane i muszą być zatwierdzone przed publikacją.

Klikając "Wyślij komentarz" wyrażasz zgodę na przetwarzanie podanych w nim danych osobowych do celów moderacji i publikacji komentarza, zgodnie z polityką prywatności: polityka prywatności