Rowerem przez Słowację

Rowerem przez Słowację

Majówka na rowerze, czyli jak zwiedziłem całą Słowację w 7 dni siłą własnych mięśni.

niedziela, 6 maja 2018

Podróże

Choć uważam się za piechura długodystansowego, często sięgam też po rower, który pozwala mi na łatwą eksplorację okolic Krakowa. Poza jednym wyjątkiem sprzed kilku lat, nigdy dotąd nie zapuszczałem się na nim na dłuższe wyprawy. Jakieś dwa miesiące temu oglądałem sobie mapę Słowacji, jednego z moich ulubionych krajów; ulubionych do tego stopnia, że swego czasu nauczyłem się nawet tamtejszego języka (serio, umiem mówić po słowacku). Zorientowałem się, jak wielu jej rejonów jeszcze nie znam mimo, iż byłem tam już wiele razy. Zacząłem kreślić linie i okazało się, że istnieje możliwość objechania całego kraju rowerem w mniej niż 10 dni. Choć serce ciągnęło mnie do przejścia jakiegoś długodystansowego szlaku, wiedziałem też że taki wyjazd będzie doskonałym przygotowaniem kondycyjnym pod następną pieszą wędrówkę. Tak powstał pomysł liczącej 850 kilometrów wyprawy Rowerem przez Słowację, którą zrealizowałem ostatecznie w tegoroczny długi weekend majowy.

Ilustracja
Postój przy przydrożnej kapliczce w pobliżu miasteczka Šahy, przy granicy z Węgrami.

Przygotowanie

Prawdę powiedziawszy, nie było go zbyt wiele, gdyż wyjazd do ostatniej chwili wisiał na włosku. Najpierw okazało się, że kolega, z którym chciałem pojechać, nie dostał urlopu, a chwilę później mój udział także stanął pod znakiem zapytania z powodu kontuzji. Zielone światło dostałem ostatecznie na dwa dni przed wyruszeniem. Pakowanie było ekspresowe, a rower wziąłem "tak, jak był", nie zdoławszy wykonać żadnych rutynowych napraw zaplanowanych na ten rok. Jako podstawowy cel postawiłem sobie dotarcie do Bratysławy przez wschodnią i południową Słowację, z opcją powrotu o własnych siłach do Krakowa, jeśli dopiszą siły i pogoda. W bagażu znalazły się ubrania, sprzęt naprawczy do roweru, łańcuch do przypinania, elektronika i kosmetyki. Całkowicie pominąłem namiot, wyposażenie do spania czy gotowania, gdyż planowałem spać w hostelach i pensjonatach. Wyznaczone etapy liczyły od 105 do 140 kilometrów i stwierdziłem, że skoro nigdy nie jechałem tak długiej trasy, ważniejsza będzie dobra regeneracja niż cięcie kosztów za wszelką cenę. Nie bez znaczenia pozostawała też masa bagażu oraz fakt, że dodatkowy sprzęt zwyczajnie nie zmieściłby mi się już do sakwy :).

Ilustracja
Przegląd prawie całego zabranego wyposażenia.

Jako ciekawostkę dodam, że dopiero po przyjeździe zorientowałem się, że to był cud, że nie przebiłem nigdzie dętki. Okazało się bowiem, że wziąłem ze sobą cały zestaw naprawczy oraz klucze... z wyjątkiem tego jednego potrzebnego do odkręcenia koła od ramy, więc gdyby coś się stało, nie miałbym go jak ściągnąć. Choć z drugiej strony, w całej swojej historii przebiłem dętkę jeden, jedyny raz, w lipcu 2015 roku w Liptowskim Mikulaszu podczas przejazdu dookoła Tatr, więc statystyka była po mojej stronie :).

Trasa

Oryginalna trasa została pomyślana jako ogromna pętla ze startem i metą w Krakowie, podzielona na 9 etapów, z czego pogoda pozwoliła mi zrealizować siedem. Sześć z nich prowadziło mnie do Bratysławy przez Lubowlę, Preszów, Koszyce, Rymawską Sobotę, Łuczeniec, Šahy, Štúrovo i Komarno. Reszta to powrót przez Trenczyn, Żylinę, Czadcę, Żywiec i Kalwarię Zebrzydowską do Krakowa. Takie etapy pozwalały zobaczyć większość rejonów kraju, a w szczególności przejechać przez niemal całe pogranicze słowacko-węgierskie, z jego niezwykłą mieszanką kulturową.

Ilustracja
Winnice i pola na słowacko-węgierskim pograniczu.

Na trasie znalazły się bardzo zróżnicowane etapy: od typowo górskich, poprzez pagórkowate, aż po całkowicie płaski i bardzo szybki odcinek z Komarna do Bratysławy, idealny dla sprinterów. Początkowo starałem się prowadzić trasę bocznymi drogami, jednak w praktyce często jechałem drogami krajowymi. Ruch samochodowy na Słowacji jest wyraźnie mniejszy niż w Polsce, zwłaszcza gdy znajdujemy się z dala od dużych miast, a wspomniane krajówki posiadają przeważnie szerokie, dobrze utrzymane pobocza i lepszy asfalt. Przy dystansach, jakie miałem do pokonania, było to nawet lepsze rozwiązanie, gdyż unikałem kluczenia, które dodatkowo wydłużyłoby i tak już długie etapy. Z bocznych dróg korzystałem, gdy pozwalały one faktycznie na znaczne skrócenie drogi albo ominięcie wyjątkowo wrednej przeszkody terenowej takiej, jak wysoka góra.

Ilustracja
Tatry widziane z Przełęczy pod Tokarnią w Pieninským národným parku. 10-ty kilometr po słowackiej stronie granicy i 115-ty w ogólności.

Jazda

Tegoroczna majówka, jeśli chodzi o pogodę, to zupełne przeciwieństwo ubiegłorocznej, gdy wędrowałem wzdłuż Bałtyku opatulony w kurtkę, ponieważ temperatura wynosiła 8 stopni w słońcu (a tydzień później spadł śnieg!). Każdy dzień był słoneczny i jedynie na etapie do Rymawskiej Soboty napotkałem burzę, która zmusiła mnie do pojechania objazdem i solidnie zmoczyła na zjeździe z przełęczy. Aż do samego końca panowały też dobre warunki, jeśli chodzi o wiatr, jednak to właśnie on zmusił mnie ostatecznie do przerwania jazdy w Trenczynie. Od piątku w dolinie Wagu zaczęło mocno wiać, i to w kierunku dokładnie przeciwnym do mojego: z północnego wschodu na południowy zachód, co nie zdarza się za często. Po minięciu Pieszczan, porywy zrobiły się tak silne, że ostatnie czterdzieści kilometrów do Trenczyna zmieniło się w walkę, w której rozwinięcie prędkości rzędu 14 km/h na płaskiej drodze stanowiło wyzwanie. W sobotę wiało jeszcze mocniej, tymczasem tam miała się na nowo zacząć górska jazda. Zorientowałem się, że jeśli nie będę w stanie rozwinąć większej prędkości, to potrzebny mi będzie dodatkowy dzień na dotarcie do Krakowa, a takiego nie miałem. Dlatego w Trenczynie wsiadłem w pociąg do granicy z Polską, skąd miałem już zorganizowany własny transport.

Ilustracja
W oczekiwaniu na pociąg w Trenczynie, po pokonaniu 850 kilometrów w 7 dni.

A co na trasie? Cóż, duży wysiłek, ogromne ilości picia rekompensujące utratę wody i nagroda w postaci krajobrazów. Południowa Słowacja to piękna, zielona kraina z małymi wioskami i cichymi miasteczkami, gdzie czas jakby się zatrzymał. Mieszkają tam obok siebie i Słowacy, i Węgrzy. Wyruszałem przeważnie około 8:30 rano, a etapy kończyłem między 14:30, a 17:00, zależnie od ich długości i liczby postojów. Rytm jazdy wypracował się już trzeciego dnia, z przerwami co godzinę lub co 20 kilometrów na uzupełnienie płynów i przegryzienie czegoś oraz jednym dłuższym postojem na konkretniejszy posiłek, który okazał się być koniecznością. Na płaskich odcinkach udawało mi się rozwijać średnie prędkości na poziomie 25-28 km/h, a w terenie pagórkowatym bądź górskim to wiadomo ;). Po przyjeździe i zakwaterowaniu pierwszym punktem programu był prysznic, a później pranie ubrań. Następnie wyruszałem w poszukiwaniu sklepu i jakiejś restauracji, połączonej z krótkim zwiedzaniem okolicy. Dopiero wtedy można było się położyć i regenerować.

Ilustracja
Centrum Łuczeńca, małego miasteczka w pobliżu granicy z Węgrami.

Ludzie

Słowacy to ludzie, którzy są dumni ze swej małej ojczyzny, istniejącej jako samodzielne państwo od zaledwie 25 lat. Ta duma ma dwa oblicza - nie lubią, gdy ktoś się np. naśmiewa z ich języka bądź udaje, że mówi po słowacku. Za to jeśli słyszą, że obcokrajowiec naprawdę zna słowacki, są zachwyceni. Tej serdeczności i życzliwości doświadczyłem już wielokrotnie. Na pierwszej kwaterze jeden z gości pensjonatu, gdy usłyszał od syna właściciela i jego kumpla, że znam słowacki, po prostu otworzył portfel, spokojnie wyciągnął banknot 5 euro i powiedział: Dajte mu vodku, ja platím. Wspomniany kumpel chwilę wcześniej w rozmowie przyznał mi certyfikat słowackiego na poziomie Z1. Ten poziom oznacza, że jeden rodowity użytkownik danego języka określił Twoją znajomość jako zaj***stą...

Ilustracja
Michalska Brama, wejście na bratysławską starówkę. Przejechany dystans: 720 kilometrów.

Duża część trasy przebiegała przez wspomniane już pogranicze słowacko-węgierskie, którego znakiem charakterystycznym są dwujęzyczne tablice z nazwami miejscowości. Zwłaszcza w miastach i wioskach położonych wzdłuż Dunaju Węgrzy stanowią większość mieszkańców - większość szyldów i reklam napisana jest w obu językach, a na ulicach częściej słychać węgierski niż słowacki. Ziemie te zostały przyznane Czechosłowacji w 1920 roku w wyniku podpisania Traktatu w Tianon, który sprawił, że ponad 3,5 miliona Węgrów znalazło się poza granicami swojego kraju. W latach 1938-1939 nastąpił rozpad Czechosłowacji, a Węgry za przyzwoleniem Hitlera zajęły całe południowe pogranicze oraz Ruś Zakarpacką - od Słowacji odłączone zostały również ziemie, na których dominowali Słowacy (wśród nich drugie co do wielkości miasto kraju, Koszyce). Po wojnie przywrócono starą granicę, z wyjątkiem Rusi Zakarpackiej wcielonej do ZSRR. Tzw. dekrety Beneša, które doprowadziły do wysiedlenia całej populacji Niemców Sudeckich z Czech, dotknęły także wielu słowackich Węgrów zmuszonych do opuszczenia kraju. Pozostali zostali pozbawieni obywatelstwa, które przywrócono im dopiero w 1948 roku. Obecnie, w dobie otwartych granic pokojowe współistnienie jest dużo łatwiejsze niż kiedyś, jednak mimo to, od czasu do czasu i tak wybuchają jakieś niewielkie konflikty na tle etnicznym.

Ilustracja
Wąska uliczka na starym mieście w Koszycach.

Po wyjeździe z Koszyc miałem też możliwość zobaczenia na własne oczy romskiego getta w jednej z wsi. Był to bardzo przykry widok. Społeczność romska była oddzielona od reszty wsi betonowym murem, za którym stały odrapane, rozpadające się budynki. Wszędzie walał się złom, a dzieci bawiły się w błocie i brudzie. Ten widok zostanie w moich wspomnieniach na długo, bo obok czegoś takiego nie da się przejść obojętnie. To, że mur wykluczył Romów z reszty społeczeństwa, to efekt wielu skomplikowanych procesów, a obecnie jego przerwanie jest bardzo ciężkie. Romska izolacja jest naturalną reakcją na agresję i społeczne napiętnowanie, a jednocześnie jest jednym z czynników generujących patologie, które stanowią pożywkę dla stereotypów. Koło się zamyka. Oczywiście jest to pewne uproszczenie i nawet nie podejmuję się tutaj próby rzetelnej analizy całej sytuacji, bo i nie mam ku temu odpowiedniej wiedzy. To co wiem, to to że na Słowacji nie spotkały mnie ze strony Romów żadne nieprzyjemności.

Podsumowanie

Podróż rowerem dookoła Słowacji okazała się być strzałem w dziesiątkę, a dzięki sprzyjającej pogodzie udało się zrealizować główne założenia. W kolejnych artykułach opiszę szczegółowo trasę od strony etapów oraz przedstawię kilka praktycznych informacji o noclegach i podróżowaniu po tym kraju dla wszystkich, którzy chcieliby spróbować swoich sił na podobnej wyprawie.

Ilustracja
Pagórki, długie zjazdy i puste drogi - rzeczywistość południowej Słowacji (okolice wsi Ožďany).

Tomasz Jędrzejewski

Programista Javy, lider techniczny. W wolnych chwilach podróżuje, realizując od kilku lat projekty długodystansowych wypraw pieszych.

zobacz inne wpisy w temacie

Podróże

poprzedni wpis Rowerem dookoła Krakowa następny wpis Jak objechać Słowację rowerem?

Komentarze (1)

av

Jakub Pacanowski

Pozazdrościć. Aż się zakochałem w tym kraju...

Skomentuj

Od 3 do 40 znaków.

Wymagany, anonimizowany po zatwierdzeniu komentarza.

Odpowiedz na pytanie.

Edycja Podgląd

Od 10 do 8000 znaków.

Wszystkie komentarze są moderowane i muszą być zatwierdzone przed publikacją.

Klikając "Wyślij komentarz" wyrażasz zgodę na przetwarzanie podanych w nim danych osobowych do celów moderacji i publikacji komentarza, zgodnie z polityką prywatności: polityka prywatności