Moje Camino - część 3
Trzecia część relacji z pielgrzymki Drogą Św. Jakuba: odcinek z Santander do wioski Sebrayo.
niedziela, 23 października 2016
Stolica Kantabrii, Santander, była kolejnym kamieniem milowym. Prowincja nie okazała się dla mnie łaskawa - od opuszczenia Kraju Basków zdążyłem już iść na oślep z powodu braku mapy, zrobić sobie kamieniem bąbel na stopie i złapać przeziębienie. Z tego też powodu nie zwiedzałem miasta, lecz kurowałem się, by nabrać sił...
Dzień 10: Santander - Santillana del Mar
Długość: 40,9 km
W tym etapie ostatecznie pożegnałem panią Anetę. Do przejścia był bardzo długi dystans, wynikający po części z niekorzystnej geografii. Kawałek za Santander płynie bowiem szeroka rzeka, lecz most, którym można się przeprawić, znajduje się dopiero kilka kilometrów w górę jej biegu. Dlatego musiałem iść kawałek brzegiem przez 1,5 godziny, a później drugie tyle wracać drugim. Ryzykanci próbują sobie ściąć ten odcinek, przeprawiając się mostem kolejowym, ale... bardzo odradzam to rozwiązanie, bowiem pociągi jeżdżą bardzo często. Jeden ze spotkanych później pielgrzymów opowiadał mi, jak to uciekał przed pociągiem.
Jeśli chodzi o sam etap, to cóż... na wzgórzach przed miastem Requejada zgubiłem szlak z powodu kiepskiego oznakowania. Jego centrum doskonale widziałem z góry, dlatego postanowiłem iść na azymut. Schodząc, zauważyłem siedzącego na ławce młodego chłopaka wnikliwie studiującego mapę. Kojarzyłem go z albergue w Santander. Zaczęliśmy rozmawiać i tak poznałem Elliego, studenta z USA, który dopiero co zaczął swoje Camino i także się zgubił. Planował zakończyć etap w Requejadzie, nie będąc pewnym swoich sił, ale przekonałem go, by przeszedł jeszcze kilka kilometrów do Santillany. Tak zaczęła się nasza wspólna wędrówka, która miała trwać przez kolejnych 8 dni.
Dzień 11: Dzień 11: Santillana del Mar - Comillas
Długość: 21,9 km
Santillana del Mar to piękna wioska, jakby żywcem wyciągnięta ze średniowiecza. Rano powitało nas piękne słońce. Ellie ruszył wcześniej, zaś ja - z racji tego, że była to niedziela - postanowiłem pójść rano na mszę do średniowiecznej bazyliki. Trasa miała być krótka - po mszy szedłem sobie polnymi drogami, mając z prawej morze, a z lewej panoramę Gór Kantabryjskich sięgających 2500 m.n.p.m. Po drodze porozmawiałem trochę z poznaną Austriaczką ucieszoną, że wreszcie spotkała kogoś, z kim może porozmawiać po angielsku (na szlaku jest mnóstwo Niemców). Niestety, Kantabria znowu zażądała ode mnie myta za przejście. W pewnym momencie poczułem ból mięśnia w stopie, który zaczął nasilać się z każdym kilometrem. Próbowałem go sobie rozmasować, ale to tylko pogorszyło sprawę. W końcu wiedziałem, że nie mogę iść dalej w sandałach i zaryzykowałem ubranie butów trekkingowych na asfalt, aby w ogóle dotrzeć o własnych siłach do Comillas. Szkoda mi było kolejnego dnia straconego na leżeniu w albergue, dlatego mimo problemów postanowiłem jednak pójść na plażę. Tam spotkał mnie kolejny pech. Po jakiejś godzinie zawiał zimny wiatr, a nad miasto nadciągnęły chmury. Temperatura znacząco spadła i trzeba się było szybko zwijać...
Dzień 12: Comillas - Serdio
Długość: 20,2 km
Nieoczekiwany problem z nogą zmusił mnie do skrócenia następnego etapu ponownie do około 20 kilometrów, gdyż wiedziałem że tyle jestem w stanie przejść po asfalcie w butach trekkingowych bez ryzyka powstania odcisków. Jednak dzięki temu ponownie kończyłem etap w tym samym miejscu, co Ellie, który wyraźnie musiał odpocząć po swoim pierwszym etapie :). Było pochmurno. Wyruszyliśmy oddzielnie i spotkaliśmy się w połowie etapu, w miasteczku San Vincente de la Barquera, które zachwyciło nas ładną starówką.
Do Serdio dotarliśmy około 13:00. Albergue mieściło się w starej szkole. Pozostałą część dnia postanowiliśmy wykorzystać na odpoczynek. Kolejni pielgrzymi pojawili się dopiero późnym popołudniem. Zobaczywszy ich, Ellie wziął mnie na bok i powiedział: słuchaj, ten gruby gość w tej grupie strasznie chrapie. Byłem z nim w pokoju w Comillas i nie zmrużyłem oka przez prawie całą noc. Cóż, do tej pory chrapanie innych mi nie przeszkadzało, więc odparłem, że zobaczymy, może nie będzie tak źle. Myliłem się... noc była straszna. Nie pomogły zatyczki do uszu, a wibracje w podłodze od chrapania słyszałem nawet gdy o 4:00 rano przeniosłem się spać na podłogę do kuchni. Obudziłem się około 6:00 rano, okropnie zmęczony. Wróciłem szybko na łóżko, by nie robić wstydu i gdy tylko pozostali pielgrzymi zaczęli dawać oznaki życia, błyskawicznie się ubrałem, przegryzłem coś i wystrzeliłem przed siebie, by ta ekipa już nigdy mnie nie dogoniła...
Dzień 13: Serdio - Llanes
Długość: 35,2 km
Wybywszy z Serdio, ustanowiłem chyba rekord prędkości na szlaku. Pozytywną stroną tego było to, że błyskawicznie dotarłem też do granicy kolejnej prowincji, Asturii. Jak ręką odjął, skończyły się problemy ze stopą. Szlak niemal natychmiast z asfaltu skręcił na wspaniałe pastwiska leżące wzdłuż klifów, zapewniające oszałamiające widoki. Z Elliem mijaliśmy się kilkakrotnie, a w końcu zrównaliśmy się krótko przed podejściem na 500-metrową górę, skąd rozpościerał się widok na Llanes, cel naszej dzisiejszej drogi. Ulokowaliśmy się w albergue mieszczącym się na stacji kolejowej.
Dzień 14: Llanes - Ribadesella - San Esteban
Długość: 35 km
Naszym celem na kolejny dzień była odległa o 30 kilometrów Ribadesella, nadmorskie miasteczko z niewielkim portem rybackim. Ponownie wyruszyliśmy niezależnie od siebie. Szlak w Asturii jest bardzo dobrze oznaczony przy pomocy strzałek oraz płytek z muszelką, dlatego trzeba się postarać, aby się tutaj zgubić. Tradycyjnie wystartowaliśmy osobno. Szedłem szybkim tempem przez asturyjskie wioski, mając z lewej góry, a z prawej morze. Po 6 godzinach dotarłem do celu. Pora była wczesna i postanowiłem wykorzystać wolny czas na przespacerowanie się po okolicy. Nacieszywszy oczy, stwierdziłem, że czas znaleźć w końcu albergue. Krążyłem po mieście, aż w końcu spotkałem znajomego pielgrzyma, który powiedział mi, że albergue zostało... zlikwidowane. Do następnego było 5 kilometrów. Sytuację komplikował fakt, że trwała sjesta i wszystkie sklepy były zamknięte. Zjadłem burgera w pobliskim barze, by nie zostać bez obiadu i ruszyłem w dalszą drogę.
Albergue w San Esteban mieściło się w starym klasztorze. Na miejscu był już Ellie i dwie inne, niewielkie grupy pielgrzymów. Okazało się, że w jednej z nich był zawodowy włoski kucharz. Ekipa miała ze sobą zapasy i przygotowała wspaniały obiad dla wszystkich pielgrzymów, którym delektowaliśmy się w przyklasztornym podwórku, w promieniach zachodzącego słońca.
Dzień 15: San Esteban - Sebrayo
Długość: 29,3 km
Ten etap zaczął się od ładnej pogody, jednak na zachodzie widać było nadciągające nade mnie ciemne chmury. Wkrótce lunęło. Gdzieś wśród polnych dróg zgubiłem strzałki, co zakończyło się przeprawą przez tonące w wodzie pole pszenicy. W Colundze znajdował się supermarket - a to ważne, ponieważ w Hiszpanii sklepy znajdują się tylko w większych miejscowościach i na szlaku występowały średnio co 15-20 km. Za to w każdej, nawet najmniejszej pipidówie, był bar. Cóż, co kraj to obyczaj. Dlatego skoro jest supermarket, to trzeba skorzystać. Spotkałem tutaj też Elliego i dogadaliśmy się, że ugotujemy razem w albergue obiad, jako że jako jedno z nielicznych na szlaku było wyposażone w kuchnię. Zapasy musieliśmy nieść przez 7 kilometrów. Na miejscu okazało się, że jedna z latynosko-włoskich ekip znana nam z poprzedniego albergue również wpadła na podobny pomysł i postanowiła przyrządzić wystawny obiad dla wszystkich pielgrzymów. Cóż, chcąc nie chcąc, zjedliśmy oba :).
ten wpis jest częścią serii
Komentarze (0)